Są podobno na świecie magiczne miejsca związane z wodą, takie jak rzeki, jeziora i wodospady. Tam, zanurzając głowę i ciało możemy, drogą subtelnych energii naszego organizmu, wypłukać z naszego umysłu to, co nam przeszkadza w życiu i zanurzając się w nich powtórnie, napełnić się tym, co chcielibyśmy mieć, w miejsce wypłukanego. To taki rodzaj przeprogramowania naszego umysłu.
Na przykład wchodząc pod strumień wody pierwszy raz mówimy sobie: „wypłukuję z siebie złość”, a zanurzając się po raz drugi mówimy: „napełniam się łagodnością”. W kwestii zdrowia za pierwszym zanurzeniem przykładowo mówimy : „pozbywam się ciężkiej choroby żołądka” i za drugim: „napełniam się zdrowiem i siłą”. Ludzie mają takich życzeń nieskończone ilości. Okazuje się, że przy spełnieniu pewnych warunków oraz właściwym wybraniu miejsca tej kuracji, ona działa, chociaż u różnych osób w różnym stopniu.
Biorąc pod uwagę wielość życzeń uczestników tego typu ablucji, pokuszę się stwierdzić, że wszystkie one (lub prawie wszystkie) można by sprowadzić do jednego, radykalnego postulatu w dwóch odsłonach. Przy pierwszym zanurzeniu wypowiadamy: „pozbywam się mojego egoizmu”. A dlaczego tak?
Kiedy przychodzimy na świat, przychodzimy z poczuciem całkowitej jedności z całym światem. Dziecko przez pierwsze miesiące życia nie rozróżnia swojego ciała od ciała matki, nie rozróżnia także innych osób jako oddzielnych i odseparowanych od niego. Dopiero w procesie „egoizacji”, w którym dużą rolę odgrywają rodzice i rodzina, a później przedszkole, szkoła, kościół i z czasem różne szkolenia, zwłaszcza te „miękkie”, z człowieka zjednoczonego ze wszystkimi, a zwłaszcza z Bogiem czy z Absolutem, wyrasta ktoś zupełnie inny. Wszyscy bowiem uczą dziecko, że jest ono kimś innym niż otoczenie, kimś oddzielonym od otoczenia i pozostałego świata- tego „na zewnątrz” niego. To jest pierwszy stopień oddzielenia od pewnego rodzaju wspólnoty „bosko-ludzkiej”. Powoduje to, że pierwotna więź z Absolutem i z innymi osobami, a w szczególności z matką, która dawała dziecku poczucie bezpieczeństwa, zostaje mocno naderwana, a młodziutki człowiek wypływa na szerokie wody tzw. świata zewnętrznego. „Tam” już dominującymi zasadami jest unikanie nieprzyjemności i bólu, a z czasem gonienie za przyjemnościami. Świat zmienia mu się błyskawicznie, bo do dominującej dotychczas miłości wdziera się lęk, lęk przed tym nowym, dziwnym światem. Znaczącą informacją jest dla takiego bardzo młodego człowieka narzucenie mu imienia lub imion, nazwiska, dodatkowo często na bierzmowaniu kolejnego imienia i tak dziecko, które było niewinne, pełne miłości, zaufania i poczucia bezpieczeństwa staje się z czasem jakimś np. panem Stanisławem Andrzejem N., czy panią Jolantą N., a otoczenie tylko potwierdza te informacje. Ci coraz to bardziej dorośli z czasem ludzie samo-identyfikują się nie tylko z imieniem i nazwiskiem, a również z pewnego rodzaju historią, gdyż mają przecież rodziców z ich własną historią, którzy czasami mówią im, że oni to „sroce spod ogona nie wypadli”, że mają „piękną” historię swojej rodziny i są jej częścią, że poza tym są wyjątkowi, np. niezwykle zdolni lub niesłychanie piękni. Zatem całe to społeczne wychowanie, siłą rzeczy buduje w młodym człowieku silne ego i osłabia coraz bardziej pierwotną więź z Absolutem i poczuciem wspólnoty z innymi, często aż do jej zupełnego zaniku i zapomnienia. Więź duchowa zanika, a wzmacnia się więź i identyfikacja z własnym ciałem. Aby wypełnić pustkę po tej pierwotnej duchowej więzi, jak i dla lepszego samopoczucia i tym samym niestety dalszego wzmocnienia ego, społeczeństwo proponuje kilka remediów, np. tzw. religijność parafialną , działalność społeczną, pomoc ubogim, marsze w obronie pokoju, zaangażowanie polityczne, zbiorowe przeżycia sportowe i inne tego rodzaju społeczne afrodyzjaki. Jak już taki uformowany społecznie człowiek jest dorosłym, to jego ego jest już tak silne, że bez kursów rozwoju osobistego, bez różnych terapii, bez psychologów i psychiatrów oraz innych lekarzy, coraz trudniej mu jest radzić sobie z samym sobą. A cóż robią ci pomagający mu dobroczyńcy? Ano starają się jakoś łagodnie umieścić takiego delikwenta w tym „zewnętrznym świecie”, między innymi, takimi samymi egoistami jak on, ale w taki sposób, aby się wzajemnie nie pozabijali. No i chwała im za to. Czasami niestety przyplątują się owemu niewinnemu w gruncie rzeczy egoiście ciężkie choroby, których przyczyn on nie widzi i nie bierze pod uwagę niewidocznych dla niego faktów, że większość z nich wynika z jego stylu życia, z jego stylu myślenia, z jego ograniczonej emocjonalności, z jego niewłaściwych zachowań, z jego niskiej w gruncie rzeczy samooceny, z jego ogromnego poczucia winy, z którego zupełnie nie zdaje sobie sprawy.
Taki egoizm pozornie nie jest zły, bo pozwala z powodzeniem przetrwać wśród społeczeństwa składającego się z innych podobnie wychowanych egoistów. Mało tego, jest on wręcz konieczny, aby jakoś to życie przeżyć walcząc ciągle z kimś lub czymś, starając się dopasować otaczający świat do siebie, odnosząc tzw. sukcesy, unikając cierpienia, czy goniąc za przyjemnościami, aby finalnie, mając swoją mniej lub bardziej „wspaniałą” historię osobistą, zestarzeć się, trochę pochorować, pocierpieć i w końcu umrzeć. Ale….
Ale co by się stało, gdyby chociaż po części ten egoizm wypłukać pod strumieniami wody? Załóżmy, że zrobiliśmy to przy pierwszym zanurzeniu się pod wodospadem lub w tajemniczym jeziorku przy blasku księżyca.
Wtedy sporo się zmieni. Przede wszystkim nie będziemy tak mocno identyfikować się z nadaną nam tożsamością, z tzw. „naszymi” cechami, przekonaniami i wartościami. Będziemy bardziej otwarci. Wrócimy po części do umysłu dziecięcego, tzn. przypomnimy sobie tę więź z Bogiem, z matką i z innymi bliskimi nam ludźmi, którą mieliśmy zaraz po urodzeniu; to może wymagać nieco wysiłku, ale to jest możliwe. Jest też niewykluczone, że pozwolimy się prowadzić w życiu przez kogoś potężniejszego niż my sami. Wpierw musimy oczywiście uznać, że ktoś taki istnieje, lecz mamy przecież osłabione ostrze naszego egoizmu i jest to całkiem prawdopodobne. Możemy zdać się na Aniołów, na świętych, na Jezusa, czy na Ducha, tzn. na tę część naszego umysłu, która ma łączność z Absolutem/Bogiem i która zna Prawdę o nas, a która niejako czeka na to, abyśmy zaprosili ją do współpracy. Ważniejszy w naszym życiu stanie się wówczas duchowy jego wymiar. Zmieni się nasza świadomość. W pewnym momencie tego procesu uznamy, że człowiek jest jednak istotą duchową, która ma ciało, a nie odwrotnie. Mało tego, zaczniemy w drugim człowieku widzieć też istotę duchową, a nie tylko ciało. Ten proces zmiany punktu widzenia spowoduje, że zrozumiemy i z czasem doświadczymy złączenia z Absolutem i zauważymy, że inni ludzie też są nam w tym podobni. To dokona kolejnego, tym razem kwantowego skoku rozwoju naszej świadomości. Wówczas stanie się to, co przewidywał Jezus dwa tysiące lat temu: zobaczymy, że w wymiarze duchowym jesteśmy jednością: jednym umysłem i jednym Duchem związanym z Bogiem czy Absolutem, a wszyscy ludzie są sobie jak bracia.
Takie postrzeganie świata będzie miało ogromne konsekwencje. Przede wszystkim nie będziemy musieli już ciągle walczyć z drugim człowiekiem, bo to przecież będzie bez sensu; to tak jakbyśmy walczyli z samym sobą. Przebaczymy innym, gdyż tak naprawdę będziemy przebaczali sobie. Nasze pojęcie Boga/Absolutu/Kosmosu zmieni się z tzw. oglądu parafialnego na bardziej zbliżone do mistycznego. Nie będziemy się bezmyślnie angażować w akcje polityczne i tzw. społeczne. Z pewnym dystansem będziemy patrzeć na codzienne wydarzenia i na siebie. Dając się prowadzić Duchowi czy innej Istocie, obniżymy próg ambicji własnej, przez co będziemy spokojniejsi i radośniejsi. Z czasem zginą konflikty z bliskimi, a wzrośnie poczucie szczęścia. Zwiększy się także poczucie naszej wartości. Uwolnimy tym samym większość napięć wewnętrznych, które nami szarpały. W konsekwencji tego, nasze zdrowie zdecydowanie się poprawi, niejako „samo przez się”; przez innych może to być widziane jako cudowny sposób odzyskania go. Zrozumiemy wreszcie słowa Jezusa, który mówi do nas od dwóch tysięcy lat, że Królestwo Boże nie jest w tym materialnym, cielesnym, „zewnętrznym” świecie, a jest w nas i pośród nas (Królestwo Boże nie przyjdzie dostrzegalnie; i nie powiedzą: „Oto tu jest” albo: „Tam”. Oto bowiem królestwo Boże pośród was jest. (Łk 17, 20–21)). Przebudzimy się ze snu „świata zewnętrznego”, ze snu o lęku i śmierci. Mamy wówczas szansę łaskawiej i z większym zrozumieniem spojrzeć na prace i naukę takich autorów jak Ramana Mahariszi, Nisargadatta Maharaj czy na idee zawarte w Biblii czy Kursie Cudów. A po latach spokojnego i radosnego życia, umierając, będziemy pewni, że rozstajemy się tylko z naszym ciałem, które przez kilkadziesiąt lat służyło nam do życiowej nauki i się po prostu zużyło. My, na poziomie duchowym, będziemy trwać nadal.
Refleksja do przemyślenia w tym miejscu, to pytanie: jaki jest wynik naszej dotychczasowej (kilkudziesięcioletniej?) nauki podczas pobytu na Ziemi? On zależy tylko od nas. Mówiąc współczesnym językiem: tylko my ponosimy za ten wynik odpowiedzialność.
Zatem o co możemy prosić drugi raz zanurzając się w magicznej wodzie? Mówimy: „Odzyskuję mój naturalny, duchowy kontakt z Bogiem/Absolutem/Kosmosem oraz z innymi ludźmi”.
To wyzbycie się egoizmu oraz przypomnienie sobie, odzyskanie łączności z Bogiem/Absolutem/Kosmosem załatwia większość jeśli nie wszystkie nasze życzenia i wnioski, które deklarujemy przy takich rytualnych obmyciach. Zatem jeśli takie rytuały działają warto, będąc uprzednio przygotowanym, takich „magicznych”, wodnych miejsc szukać.
Niektórzy twierdzą, że taka „wodna kuracja”, jeśli jest dobrze przygotowana, działa nawet pod zimnym prysznicem, bo silna autosugestia ma cechy hipnozy i jeśli są ku temu warunki, powoduje ona, że „słowo ciałem się staje”, czyli osiągamy zamierzony efekt. Może warto spróbować?
Darius, MocSwiadomosci.pl